Projekty i inwestycje unijne
  • Język migowy
  • BIP

Wywiad z Melą Koteluk

 

L. I. Koncerty akustyczne są przecież raczej rzadkością niż normą na polskiej scenie muzycznej. Skąd pomysł na taką formułę koncertu?


Mela Koteluk: Tak, to bardziej kameralna forma kontaktu z publicznością. Zdecydowaliśmy się na nią w dużej mierze ze względu na dwuosobowy skład – mnie i Serka. Ale to nie do końca jest koncert akustyczny. Serek używał również instrumentu elektrycznego. Dzisiejszy wieczór zaaranżowany był na ukulele, gitarę i właśnie na elektryk. Ja bardzo lubię małe formy. Najfajniej jest wtedy, kiedy publiczność jest blisko i wytwarza się taka klubowa sytuacja. Kiedy nie ma dystansu, tej przepaści między sceną a pierwszym rzędem. Dążymy do takiej sytuacji, bo ta muzyka daje się najlepiej  tworzyć w bliskim kontakcie z ludźmi.  


L.I. W utworach, które dzisiaj zaprezentowałaś raciborskiej publiczności dominowały trzy zaimki – Ja,Ty i nasz. W swojej twórczości zostaje Ci miejsce na tego trzeciego. Na niego, na nią? Czy raczej zostawiasz sobie miejsce na stworzenie intymnego świata, do wglądu tylko dla jednej osoby?


M.K. Na etapie pisania tekstu ten czynnik personalny jest bardzo mocny. Teksty wychodzą z moich doświadczeń i pewnie dlatego najczęściej pojawia się bliski krąg, pierwszy. Czy jest miejsce? Być może się kiedyś pojawi. Proces pisania tekstu jest ciężki do stymulowania, zresztą staram się tego nie robić. Taki tekst wtedy nie idzie.  Zazwyczaj staram się raczej oderwać od myśli, które gdzieś w głowie krążą. Nie chcę go specjalnie projektować, tworzy się sam, przelewa na kartkę i dochodzi do takiej chwili, kiedy wiem, że jest już skończony.

Muzyka na koncercie okraszona została przepiękną oprawą

L.I. W twojej twórczości bardzo często pojawia się wątek komunikowania. W tekstach przewijają się alfabety, telegrafy, piktogramy, skandowanie. Czym  dla Ciebie jest komunikacja?

M.K. Tak naprawdę to podstawa do budowania relacji. Ona nie musi przybierać postaci werbalnej, czysto słownej. Komunikowanie ma często wymiar cząsteczkowy, energetyczny. To wszystko tworzy świat, w którym żyjemy i pozwala budować relacje – wzmacniać, albo zrywać. Osobiście stawiam na ich wzmacnianie ich lub rozwijanie niż na ich zrywanie (śmiech). Bezsprzecznie żyjemy w świecie, w którym to komunikowanie stanowi wartość nadrzędną.

L.I. W tekstach często sięgasz po motyw czasu. Właściwie wręcz niemożności czasu. Dostrzegasz ulotność, zatrzymujesz ją na przykład figurą fotografii. Stawiasz na trwanie?


M.K. Jest bardzo cienka granica między trwaniem a nietrwaniem. Ta granica jest bardzo trudno dostrzegalna. W tym momencie swojego życia mam jednak większe poczucie trwania niż nietrwania. Mimo wszystko. To kwestia naszego doświadczenia. Wcześniej, gdy byłam młodsza, jeszcze jako dziecko, zdarzało mi się odczuwać lęk przed śmiercią. Bałam się tego, że ktoś z mojej rodziny umrze. Bałam się utraty. Wydaje mi się, że przez wiele lat towarzyszyła mi potrzeba utrwalenia czegoś, wręcz zmaterializowania. Teraz wydaje mi się, że jako ludzie, jesteśmy tak mocno zintegrowani z naturą. Czerpię z tej więzi siłę. To właśnie ta więź utrwala.



Koncert trwał prawie dwie godziny.

L.I. W piosence „Na wróble” śpiewasz:  - natura kultura. Przesiadujemy brzuchu lasu i słuchamy wiatru. Natura czy kultura?


M.K. Kiedyś stałam po stronie kultury(śmiech). Dzisiaj dostrzegam to, że jesteśmy zintegrowani ze światem zwierząt, że światem. My przecież też jesteśmy zwierzętami. Od wielu lat staram się być w tej naturze. Nie chodzi mi o trywialne leżenie na trawie, ale raczej o próbę zrozumienia kontekstu własnego istnienia. Im jestem starsza, im więcej to rozważam, im więcej wiem, cokolwiek to znaczy, to mam poczucie, że jestem elementem większej całości. To wszystko jakoś na siebie superoddziałuje. Czuję, że istnieją częstotliwości poza naszą percepcją, które na nas oddziałują. To czasami jest także intencja, czasami myśl drugiego człowieka, którego spotykamy. Zresztą nie musimy go nawet specjalnie znać.

L.I. Z jednej strony w twoich tekstach widać silny nacisk na wspomniane „Ja” i „Ty”. Twoje utwory są niezwykle osobiste. Z drugiej pojawia się właśnie obraz natury – żurawi, wiatru, ba nawet huraganu. W co będzie grać twój słuchacz?

 M.K. Wychodzę z założenia, że siłą rzeczy jako nadawca niejako filtrujemy swój przekaz, ale jednocześnie tworzymy szansę dla tego drugiego. Tu nawet nie chodzi o  empatię, o ty by wczuł się w moją sytuację, ale raczej o to, że odbiorca ma szansę pomyśleć o sobie samym przez pryzmat własnych doświadczeń, kompetencji, wiedzy, wiary. Te teksty nie są sprecyzowane. To nie są opowieści od początku do końca z mocno dookreślonym kontekstem. Nie mam doświadczenia z weryfikacją własnej twórczości, ale wydaje mi się, że moje teksty pozostawiam otwarte. One są abstrakcyjne. Dlatego myślę, że ktoś może skorzystać z moich słów i przepuścić je przez siebie.


 Wokalowi Meli koteluk towarzyszyła gitara Tomasza "Serka" Krawczyka.

L.I. Na początku chwila była ulotna jak ulotka, później fotka, dzisiaj melodia. Co dla Ciebie jest najbardziej ulotne?

M.K. Chyba rzeczywistość. Muzyka wbrew pozorom nie jest ulotna. Wibracje, fale które ją tworzą są bardzo długie i dlatego muzyka nie jest wcale rozpraszająca się.

L.I. Nagraliście z Czesławem piosenkę do filmu o Baczyńskim. Jak do tego doszło?

M.K. Baczyński był trochę dziełem przypadku. Wcześniej twórczość powstańcza nie był mi bliska. Pochodzę z Lubuskiego i te historie były dla nas trochę bardziej odległe. Teraz mieszkam w Warszawie. Mija 14 lat od kiedy się przeprowadziłam. Bliskość rodzi większe zrozumienie. Teraz rozumiem te sprawy lepiej. Inaczej to czuję. Natomiast wracając do współpracy z Czesławem przy piosence „Pieśń o szczęściu”… Powstał film Konrada Piwowarskiego o życiu Baczyńskiego i dostaliśmy propozycję, żeby stworzyć do tego filmu piosenkę. Muzykę stworzył Czesław. Ja byłam po prostu drugą osobą, która zaśpiewała ten utwór, melodię, którą też wymyślił Czesław (śmiech). Tak...

L.I. Tówj ulubiony poeta?

M.K. Poeta? Poetka. Szymborska. Ostatnio dowiedziałam się, że ona spędzała wakacje z panem Kornelem nad jednym z moich ulubionych jezior. Zwiedzali województwo Wielkopolskie i w trakcie swojej wyprawy trafili do Olejnicy. Spędzili tam kilka tygodni. Okazało się, że miejsce, które znalazłam sobie kilka lat temu, takie miejsce, w którym potrafię się zregenerować, to miejsce również w którym na chwilę znalazła sobie azyl także Szymborska. Pomyślałam, miejsca mają swój potencjał, magnetyzm. Miejsca przyciągają swoim natężeniem ludzi, którzy chcą odpocząć, zrelaksować się, naładować baterie, może trochę złapać twórczej energii.

L.I. Jak się podobało w Raciborzu?

M.K. Bardzo się podobało. Żałuję, że nie mogłam przejść się po mieście, wyjść na spacer, ale przyjechaliśmy późno. Jechaliśmy bezpośrednio z Warszawy i po kilku godzinach trasy od razu wskoczyliśmy na próbę. Bardzo mi się podoba sala, którą macie w Raciborzu. Jet mocno nietypowe, że w mieście, w którym mieszka 50 tysięcy ludzi jest tak fajne miejsce do grania. Mamy naprawdę wiele doświadczeń z salami koncertowymi i Raciborskie Centrum wyróżnia się na ich tle. Naprawdę warto je docenić.    

 

Rozmawiał leszek Iwulski

do góry